Singapur, dzień 1

29 sierpnia
13 komentarzy

Zanim zacznę pokazywać Wam Singapur, który zobaczyłam na własne oczy powiem choć trochę o tym, jak się tam znaleźliśmy. Nie będę się teraz wdawać w szczegóły organizacyjne, na które mam zaplanowany ostatni post – skupię się na powodach. Kilka miesięcy temu zapytałam M., czy możemy w tym roku pojechać gdzieś dużo dalej niż w obrębie Europy. Zgodził się, a na dodatek 2 albo 3 razy potwierdził mi budżet, który możemy przeznaczyć na taką wycieczkę. Nie zwlekałam więc zbyt długo i wzięłam się za wybieranie kawałka świata, który zobaczymy. Miałam trzy główne kryteria – daleko, z dostępem do morza a najlepiej oceanu i ciepło. Kilka dni zajęło mi krążenie palcem po mapie, sprawdzanie siatki połączeń, cen, atrakcji, rozmawianie ze znajomymi, którzy byli w tych regionach i tak dalej. Ostatecznie decyzja zapadła około stycznia – będzie Singapur i Bali. Początkowo planowałam również Kuala Lumpur, ale w ciągu 2 tygodni którymi dysponowaliśmy na urlop, więcej czasu byśmy spędzili na lotniskach i w samolotach, niż ciesząc się urlopem. Malezję zwiedzimy innym razem! :)

Na zwiedzanie Singapuru mieliśmy właściwie tylko 2 dni, bo po przylocie poszliśmy tylko coś zjeść i obczaić metro, a na eksplorowanie ruszyliśmy kolejnego dnia rano. W tej części świata jest zupełnie inna strefa czasowa – do naszego polskiego zegarka dodajemy 6 godzin. Sądziłam, że trudniej będzie się przestawić na nową godzinę, ale poszło całkiem gładko. Po przylocie popołudniu wytrwaliśmy do wieczora, a rano byliśmy już zupełnie przestawieni na nowy czas. A zatem wszystkie moje obawy i wyczytane rady praktycznie nie miały tutaj zastosowania.

Zanim przejdę dalej, muszę Wam opowiedzieć moją lotniskową przygodę. O tym, że jest to miasto zakazów i nakazów oczytałam się sporo już przed wyjazdem. Wiedziałam, że będzie trudno wwieźć gumę do żucia, więc nawet jej nie pakowałam do walizki. To, co mnie totalnie zaskoczyło tuż po wyjściu z samolotu to mierzenie temperatury pasażerom! Przy wyjściu z rękawa stało kilka osób, które na monitorze sprawdzały kamerą termowizyjną czy któryś z pasażerów nie ma wyższej temperatury ciała. Ponadto można było też zobaczyć ludzi z termometrami. Nie widzieliśmy, żeby kogoś zatrzymywali, ale tak to wyglądało. Już w samolocie dostaliśmy karteczki dla urzędu imigracyjnego, w którym trzeba było wskazać, czy w ciągu ostatnich 6 dni było się na terenie Afryki – obawiają się przeróżnych wirusów, więc nie ma się co dziwić, skoro do Singapuru latają samoloty z różnych zakątków świata, w tym z tym zagrożonych. Po przejściu kilku dodatkowych kontroli i wbiciu pieczątki wizowej do paszportu ruszyliśmy dziarskim krokiem do wyjścia. Jak się okazało – nie prędko wyszliśmy ;)

Nie mając skośnych oczu i wyglądając ewidentnie na przybysza z nie wiadomo skąd, nasza walizka powędrowała na skaner, znajdujący się tuż przed wyjściem do hali przylotów. Bagaże podręczne przeszły bez problemu, a w nadawanym mieliśmy … nóż :D A jakże! Przecież czymś chcieliśmy kroić owoce na Bali! Strażnik raz dwa się nami zajął, na samym początku uprzedzając, żeby się nie martwić. Ja oczywiście cała w strachu i z wizją singapurskiego więzienia podążyłam w ślad za nim do urzędu imigracyjnego. Tam kolejny miły i uśmiechnięty pan poinformował nas, że takie noże są zabronione w Singapurze i że musi mnie spisać policja, żebyśmy mogli ruszyć dalej. Gadka szmatka, popytał skąd jesteśmy, na jak długo przyjechaliśmy, opowiadał czego jeszcze nie można przywozić do miasta, że zaraz przyjdzie policja, bo muszą spisać protokół itd. Ogólnie – luz, blues i orzeszki. Stres trochę zszedł, bo przecież wszyscy się uśmiechali :) I na szczęście tak pozostało do końca – policja sporządziła protokół, spisała dane noża i zarekwirowała go rzecz jasna, uprzedziła mnie, że jeszcze jeden taki wybryk i mogę trafić do paki ;D, podarowano mi też kopię protokołu, z którego wynika, że mam w Singapurze zawiasy – hihihi.

Po dopełnieniu wszystkich formalności, mogliśmy grzecznie ustawić się w kolejce po taksówkę. Boooo z lotniska, jeśli chcecie jechać taksi, nie wyjdziecie ot tak sobie. Są specjalnie wyznaczone miejsca, w których strażnik kieruje do taksówek, pytając wcześniej jaka opcję wybieracie – normalną czy premium. Już wcześniej wiedzieliśmy, że ceny przejazdów są z góry ustalone i nie mamy się czym martwić, że ktoś będzie chciał nam podać wyższą, turystyczną cenę – takie rzeczy na pewno nie w Singapurze! Tam jest porządek i jasne zasady. Więcej o ciekawostkach z tego miasta przeczytacie w osobnym poście.

Dzielnica City

Na samym początku zaopatrzyliśmy się też w kartę EZ-link, którą doładowaliśmy kilkunastoma singapurskimi dolarami i metrem ruszyliśmy do miasta. Zaraz po wyjściu ze stacji naszym oczom ukazały się wieżowce – a musicie wiedzieć, że ja uwielbiam takie aglomeracje. Wybierając wakacyjną destynację również i to brałam pod uwagę – wiedziałam, że Singapur zaspokoi mój wieżowcowy głód.

Singapur wieżowce

Wieżowce w Singapurze

wieżowce Singapur

Marina Bay Sands

Zaraz po tym jak nasyciliśmy oczy widokiem banków i innych instytucji finansowych, ruszyliśmy nabrzeżem obejrzeć chyba najsłynniejszy w tym mieście budynek, czyli Marina Bay Sands – jest to hotel ze słynnym Infinity Pool znajdującym się na dachu. Jak wpiszecie takie frazy w wyszukiwarkę, zobaczycie jakie widoki można tam oglądać. Hotel został otwarty w 2010 roku, a w jego skład wchodzi ponad 2500 pokoi! Cały kompleks to również kasyno, sale teatralne, centrum handlowe, lodowisko i Sky Park – taras widokowy znajdujący na 56. piętrze. Kilka widoków z niego będziecie mogli podziwiać w następnym singapurskim poście. Ceny za noc zaczynają się tutaj od ok. 1200 PLN – myślę jednak, że dla takich widoków warto, a co! :) Samo wnętrze hotelu nie jest zbyt atrakcyjne – wejścia do pokoi znajdują się w ciągnących się wzdłuż korytarzach – mam nadzieję, że pokoje sa odpowiednio wyciszone, bo na dole przewijają się ogromne tłumy ludzi, nie tylko gości hotelowych. Marinę warto zobaczyć również po zachodzie słońca i w trakcie niego – ogólnie cale nabrzeże wygląda wtedy bajecznie!

Marina Bay Sands Hotel

Singapur Marina

Marina Singapur

Singapur Marina

wersja

wieżowce Singapur

Singapur

Idąc dalej bulwarem doszliśmy do symbolu Singapuru, czyli Merliona. Jego nazwa to zbitek dwóch słów – „mer” i „lion”, czyli morze i lew. Wyglądem przypomina pół rybę, pół lwa, co jest odzwierciedleniem nazwy tego miasta-państwa. Ryba, bo kiedyś była to wioska rybacka, a lew – od oryginalnej nazwy Singapura, która oznacza „miasto lwa”. Tuż za nim znajduje się miniaturka, przy której bawią się dzieciaki :)

Merlion

foto_no_exif

Promenada

Przy promenadzie znaleźliśmy mapkę, pokazującą kilka kolejnych miejsc, które mieliśmy w planach, więc ruszyliśmy wyznaczoną tam trasą. Ścieżka była oznakowane w łatwy sposób – takimi oto znaczkami w chodniku – trasa ta został stworzona z okazji 50. rocznicy odzyskania niepodległości przez Singapur. 

Singapur

Kierując się tą ścieżką mijaliśmy Teatr Wiktorii, Muzeum Cywilizacji Azjatyckiej, promenadę z której po drugiej stronie można było podziwiać malutkie, kolorowe domki świetnie kontrastujące z ogromnymi wieżowcami dzielnicy finansowej, kościół św. Andrzeja, będący siedzibą misji anglikańskiej i Parlament Singapuru.

Singapur

Singapur

singapur

promenada Singapur

singapur

Singapur

Fort Canning Park

Tuż przed kolejnym punktem naszego spaceru, którym był Fort Canning Park, trafiliśmy na dwa ciekawe budynki – jeden to ten z kolorowymi oknami, a drugi to straż pożarna :) Sam park znajduje się na wzgórzu i pełnił kiedyś ważną rolę nadzorczą nad statkami wpływającymi i wypływającymi z miasta. Ponadto są też tutaj tablice informujące o pozostałościach dawnego Singapuru.

singapur

Singapur

Singapur

Park jest bardzo rozległy, a że nam upał już dosyć mocno doskwierał przeszliśmy się tylko po kilku alejkach, a resztę czasu spędziliśmy na ławeczce relaksując nogi i podziwiając piękno przyrody. Singapur

Singapur

Singapur

Singapur

Singapur

Little India

Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę, bo przecież tak dużo zostało jeszcze do zobaczenia, a czasu mieliśmy niewiele ;) Kolejnym punktem wycieczki było Little India, czyli etniczny dystrykt Singapuru. Kiedyś było to miejsce, gdzie rezydowali tamilscy imigranci, a dzisiaj jeden z obowiązkowych punktów wycieczkowych. Jest tu mnóstwo pięknych, małych budynków i hinduistycznych świątyń, które na moment przenoszą nas w zupełnie inną część świata.

Singapur

Singapur

Singapur

Singapur

Singapur

Singapur

Singapur

Singapur

Singapur

Singapur

Tak minął nam pierwszy dzień w Singapurze. Był bardzo intensywny i zakończył się dla mnie potwornym bólem głowy, ale w jednym z kolejnych postów napiszę Wam jak można tego uniknąć! :)

(Visited 613 times, 1 visits today)