Drugi dzień zwiedzania Singapuru zaczęliśmy od wizyty na Sentosie – jest to wyspa w południowej części miasta. Tak naprawdę jest to nic innego jak jeden wielki park rozrywki – jest akwarium, delfinarium, kolejka, park linowy, kasyno, plaża, park wodny, park tematyczny Universal. Jednym słowem – typowo turystyczne miejsce nastawione na odwiedzających. Inaczej tego nie da się nazwać ;) Na wyspę można albo pójść z Vivo City (nie polecam w upale), albo podjechać kolejką Sentosa Express za 4 dolary (singapurskie-SGD), albo kolejką linową ze stacji MRT Harbourfront (wyjście B). Kolejka zatrzymuje się w dwóch miejscach, więc można zdecydować, dokąd chce się pojechać.
Zanim dotarliśmy na wyspę, jechaliśmy dwupiętrowym autobusem, a którego mogliśmy kolejny raz podziwiać architekturę Singapuru. Niektóre budynki są naprawdę zadziwiające, na przykład ten blok mieszkalny poniżej. Wygląda jakby ktoś przypadkowo układał na sobie bloki z mieszkaniami – ciekawy zamysł autora, nie powiem ;)
Sentosa
Jeśli przyjdzie mi kolejny raz być w Singapurze, na pewno skorzystam z atrakcji na Sentosie, bo przecież uwielbiam wszelkiego rodzaju parki rozrywki!
Jako pierwsza na wyspie naszym oczom ukazała się piękna plaża – palmy, krystaliczna woda i piaszczysta plaża … cuda. Ten mały fragment Sentosy wyglądał jak rajska wyspa wyjęta całkowicie z tego ogromnego miasta. Taka mała chwila wytchnienia od miejskiego zgiełku.
Po krótkiej przerwie w McDonald’s i mrożonej kawie, która była wręcz zbawienna w wysokiej temperaturze, ruszyliśmy w dalszą drogę. W jednej z alejek napotkaliśmy hmm – rzeźby, konstrukcje? W każdym razie coś, co od razu przywołało mi na myśl Park Guell w Barcelonie i dzieła Gaudiego. Tutaj dodatkowo wzdłuż całej alejki były lustra – pogrubiające, wyszczuplające, dzielące na pół, mnożące ilość itp.
Kolorową alejką doszliśmy do ogromnego pomnika Merliona, który króluje na sporym placu. Tuż pod nim znajduje się spory napis Sentosa – było tam jednak tak dużo ludzi, że ciężko było zrobić zdjęcie samego napisu. Zresztą o czym ja mówię – zdjęcia bez ludzi? W niewielu miejscach było to możliwe ;) Ale to już uroki bycia turystą.
Jak wspomniałam, Sentosa to miejsce, które ma cieszyć turystów, mają się tam dobrze bawić, dobrze czuć i … wydawać pieniądze. Przy okazji można też nacieszyć oczy ciekawymi budynkami czy rzeźbami – ta poniżej w postaci myślącego mężczyzny pojawiała się też w innych częściach miasta.
Najbardziej znaną częścią Sentosy jest park rozrywki Universal, który jest też czymś w rodzaju parku tematycznego. Co prawda nie skorzystaliśmy z wejścia do niego, ale co nieco wyczytałam w Internecie. Podzielony jest na siedem stref i w każdej z nich można korzystać z wielu atrakcji. Jednym słowem – zajęcia jest na cały dzień, albo i nawet dłużej, a tyle czasu nie mieliśmy. Przed wejściem stoi znany Wam na pewno symbol Universala, czyli kula ziemska z napisem. Tutaj to dopiero jest cudem zrobienie sobie zdjęcia bez nikogo w tle – byłam blisko, ale ta urocza Chinka szybko przebierała nóżkami ;)
Chinatown
Po opuszczeniu wyspy wsiedliśmy do metra i popędziliśmy do kolejnej słynnej singapurskiej dzielnicy, czyli Chinatown. Ta część miasta ma nieco inny klimat niż Little India, o którym wspominałam poprzednio. To takie malutkie państwo w państwie. Jest tu kolorowo, nad ulicami wiszą lampiony, są tzw. food courty, czyli miejsca masowego żywienia ;), sklepikarze z pamiątkami, świątynie hinduistyczne i buddystyczne. Jest kolorowo i klimatycznie.
Co do świątyń – pierwszy raz w życiu widziałam zarówno te hinduistyczne, jak i buddyjskiej. Do pierwszej tylko zajrzałam, ale właściwie oprócz figur nie było tam nic ciekawego. Do tego ofiary z jedzeniem skutecznie odstręczały zapachem. Inaczej było w przypadku świątyni buddyjskiej – my trafiliśmy do Buddha Tooth Relic Temple. Jest to ogromny kompleks – nie tylko świątynia, ale i muzeum. Po ubraniu się w odpowiednie wdzianko zakrywające ciało ruszyliśmy zwiedzać. Niesamowicie dużo złota! Ma się wrażenie, że cała świątynia jest nim oświetlona. Ale w sumie nie ma się co dziwić – to tutaj są relikwie Buddy, w tym najsłynniejsze, czyli złoty ząb. Znajduje się on w sali medytacji, gdzie panuje specyficzna atmosfera – jest cicho, wręcz eterycznie.
Wszystko to jest udostępnione do zwiedzania, nie można jedynie robić zdjęć. Świątynia jest klimatyzowana, więc spacer po niej to była istna przyjemność – nie odstraszyło nas nawet jej kilka pięter. Na samej górze znajduje się też charakterystyczny dla tej religii wałek wotywny, który obraca się w trakcie wymawiania modlitwy. W momencie gdy wychodziliśmy ze świątyni rozpoczynała się uroczystość. Coś niesamowitego – mantry wypowiadane przez mnichów i powtarzane przez wiernych rozchodziły się po całym budynku. Chcąc uszanować obrzędy opuściliśmy salę. Przy wejściu naszym oczom ukazały się długie stoły zastawione ofiarami.
Po drugiej stronie ulicy zajrzeliśmy do food court, o którym czytałam na wielu blogach – Maxwell. Posililiśmy się i mogliśmy ruszać w dalszą drogę.
Naszym kolejnym celem były Gardens by the Bay, czyli ogrody znajdujące się tuż obok Marina Bay Sands.
Gardens by the Bay
Cały kompleks jest dosyć spory i nie udało nam się pospacerować wszędzie. Zdecydowaliśmy, że odwiedzimy trzy główne punkty – Flower Dome, Cloud Forest i OCBC Skyway.
Ceny (sierpień 2016):
Flower Dome & Cloud Forest: 28 SGD
OCBC Skyway: 8 SGD
Flower Dome to nic innego jak spory ogród botaniczny w centrum miasta. Otwarty jest od 9 rano do 9 wieczorem. Uwaga! Zamykany jest raz w miesiącu z powodu prac konserwacyjnych, więc jeśli będziecie planowali wizytę w tym miejscu warto sprawdzić na stronie, kiedy będzie zamknięty. Można tutaj pospacerować wśród drzewek oliwnych, ogromnych baobabów i kaktusów, a także pozachwycać się pięknymi kwiatami. Część z nich była dla nas bardzo znajoma. Rosły nawet buraki! I to w doniczkach ;) Pierwszego dnia obawialiśmy się, że będzie w tym miejscu strasznie gorąco, ale kolega u którego mieszkaliśmy podpowiedział nam, że jest wręcz przeciwnie. Całość jest klimatyzowana, więc taki spacer jest wręcz wybawieniem – szczególnie w godzinach południowych i wczesnopopołudniowych.
Cloud Forest jest otwarty w tych samych godzinach co Flower Dome i również raz w miesiącu jest zamykany. Tutaj w środku jest ogromna „góra” z wodospadem. Takiej konstrukcji jeszcze nigdy nie widziałam, a naprawdę robi wrażenie :) Przez moment można poczuć się jak w tropikalnym lesie, w którym przedzieramy się przez gąszcz roślin. Dodatkowo przyjemna bryza chłodzi rozgrzane od słońca ciała. Całość usytuowana jest na kilku piętrach, więc można spacerować do woli, przechadzając się po platformach. Wodospad ma około 35 metrów wysokości.
Trzecim punktem w Ogrodach były tzw. drzewa przyszłości – The Supertrees (OCBC Skyway). Doszliśmy do wniosku, że te konstrukcje powstały pewnie po to, żeby zakamuflować jakieś inne wieże/budynki. Wymyślili więc drzewa, które mają imitować to, czego możemy spodziewać się za kilkadziesiąt czy kilkaset lat. Do tego połączyli je 128-metrową ścieżką na wysokości 22 metrów i kolejna atrakcja gotowa! Przed wejściem przeczytaliśmy informację, że na Skyway można przebywać najwyżej 15 minut – w sumie ma to swoje uzasadnienie – nie robią się zatory i korki. Trzeba więc szybko trzaskać fotki i iść dalej ;) Całość wygląda bardzo ciekawie, a do tego można podziwiać widoki na Marinę z zupełnie innej perspektywy – i w sumie to podobało mi się tam najbardziej!
Ponieważ z góry zakładaliśmy, że tego dnia wracamy dopiero późnym wieczorem do mieszkania, poszliśmy jeszcze raz popatrzeć na wieżowce i poczekać na zachód słońca, który chcieliśmy tam oglądać.
W pewnym momencie przypomniało nam się jednak, że mieliśmy w planach jeszcze jeden punkt! Taras widokowy na Marina Bay Sands – Sands Skypark. Pędem ruszyliśmy do hotelu, żeby nie przegapić zachodu. Okazało się, że nie tylko my mieliśmy taki pomysł ;) Kolejka była dosyć spora, a do tego kasjerzy oferowali jeszcze mnóstwo dodatkowych atrakcji, więc kupowanie biletów się przedłużało. Z wejściówkami w ręce (cena: 23 SGD) podążyliśmy do wind, do których nie dało się wejść ot tak sobie – trzeba było poczekać w kolejce, a później fruuu – na 56. piętro. No ale tam to już była bajka :) Naprawdę było warto! Widoki, które zapierają dech w piersiach – moje ukochane wieżowce i ogrom miasta na wyciągnięcie … oczu. Do tego magic hour przy zachodzie słońca i więcej nic mi nie trzeba było tego dnia. Poczekaliśmy też na pokaz iluminacji Supertrees, który był stąd bardzo dobrze widoczny. Całość trwała około 15 minut i wyglądała bardzo ciekawie – jedynie muzykę było bardzo słabo słychać ;) Nie chciało się stamtąd schodzić – uwierzcie mi …! Jeśli tak jak ja uwielbiacie duże miasta, tutaj będziecie mogli nacieszyć oczy.
Tym oto sposobem dotarłam do końca drugiego dnia w Singapurze – jedno jest pewne – to miasto nigdy nie śpi! W kolejnym poście zapraszam Was do poczytania ciekawostek o SIN!