Lwów chodził mi po głowie już od dłuższego czasu, bo przecież leży całkiem niedaleko. Do ostatniego weekendu majowego nie było jednak okazji, żeby się tam wybrać. Od jakichś 3 lat jeździmy na majówkę w Bieszczady, a stamtąd to już rzut kamieniem do Lwowa! Nie mogła być zatem inaczej – szybka decyzja i zarezerwowałam nocleg. Można go było odwołać dzień przed przyjazdem, więc też nie byłoby wielkiej straty, gdybyśmy jednak nie pojechali. Ze względu na majówkę, znalezienie noclegu 2 tygodnie wcześniej nie było proste. Nie zniechęcałam się jednak i w miarę sprawnie znalazłam całkiem przyjemnie wyglądający hotel. Był na szczęście taki jak na zdjęciach, a nawet bym powiedziała, że nieco lepszy, więc pełne zadowolenie! Zanim jednak opowiem Wam o tej krótkiej wizycie w mieście, kilka słów na temat samego dojazdu. No bo przecież był to wyjazd poza teren Unii Europejskiej.
Wyjazd na Ukrainę – nasza droga do Lwowa
Po pierwsze – pamiętajcie, że wyjeżdżając na Ukrainę potrzebujecie ważnego paszportu. Bez niego nie ma się co wybierać bo tutaj granica Unii Europejskiej się kończy i dowód osobisty nie jest wystarczający. Ponieważ my jechaliśmy samochodem, byliśmy przekonani, że potrzebna jest również zielona karta. Na granicy żaden z celników jej nie chciał widzieć, więc prawdopodobnie coś się w tym względzie zmieniło. Nie mam jednak żadnych potwierdzonych informacji na ten temat.
Granicę przekraczaliśmy w Korczowej, dokąd prowadzi autostrada A4, więc dojazd jest bardzo prosty. Przed wyjazdem z kraju warto sobie sprawdzić jak przedstawia się sytuacja na wszystkich trzech przejściach – Krościenko, Korczowa i Medyka. Dwa dni wcześniej granicę w Medyce przekraczał mój kolega i stał tam 10 godzin! No, ale nie ma się co dziwić – był to początek długiego weekendu. U nas było lepiej :) Do bramek podjechaliśmy o godzinie 9:50 – przed nami było kilka samochodów, więc nie zapowiadało się na szczęście na długie czekanie. Do budki celników podjechaliśmy o godzinie 10:50 – należało wtedy pokazać paszporty, dokumenty samochodu i otworzyć bagażnik, a także dostaliśmy karteczkę, na której trzeba było zebrać pieczątki po stronie ukraińskiej :D. Tak wyglądała kontrola po stronie polskiej.
Następnie zostaliśmy skierowani na stronę ukraińską, gdzie do przejścia były dwie budki – odprawa paszportowa i odprawa celna. Tutaj również należało pokazać wszystkie dokumenty. Przy końcowym sprawdzaniu oczywiście nie poszło już tak gładko, bo gdy urzędnik zapytał, czy byliśmy już na Ukrainie i gdy dowiedział się, że nie, kazał zrobić ksero paszportów i zanieść sobie do kontroli. Na sprawdzone dokumenty czekaliśmy 30 minut i w końcu mogliśmy wjechać na teren Ukrainy. Swoją drogą było to dość zabawne, bo trzeba było przejechać przez metalową bramę, a jeszcze wcześniej oddać zapieczątkowaną karteczkę. Na teren Ukrainy wjechaliśmy o godzinie 12:10, więc cała procedura zajęła nam niecałe 2,5 godzin. Całkiem niezły wynik!
Droga z Korczowej do Lwowa jest naprawdę całkiem niezła. Tutaj nie doświadczyliśmy żadnych większych nieprzyjemności jest chodzi o stan dróg czy ewentualne kontrole czy nie daj Boże – łapówki. Może nie była to szosa marzeń i widać było, że jest w gorszym stanie niż polskie drogi, ale śmignęliśmy nią całkiem sprawnie. Pierwsze wrażenia na temat Ukrainy? Nieco bardziej szara niż Polska. Wiem, wiem że dużo zrobiła pochmurna pogoda, ale jednak jakoś tak od razu czułam, że tu jest inaczej. Od razu rzucały się też w oczy cerkwie ze złotymi dachami i … niedokończone domy. Widziałam mnóstwo postawionych do stanu surowego domów, które nie były wykończone. Poza tym boczne drogi – one już nie były asfaltowe, zazwyczaj był to po prostu piach lub ubita ziemia. To, co również rzucało się w oczy, to spora ilość ludzi pracujących w polu. Do tego jeszcze zaniedbane podwórka, nieskoszona trawa i ogólnie – taki nieporządek. Na drogach samochody były różne – jedne nowe i szybkie, inne stare tak, że nie sądziłam, że jeszcze takie jeżdżą. Do tego jeszcze marszrutki, czyli coś w rodzaju busików. Były podobne do tych, które widzieliśmy w Gruzji.
Zwiedzanie Lwowa
W samym Lwowie drogi były już znacznie gorsze – w większości trasy, którą jechaliśmy po mieście były kocie łby, które skutecznie ograniczały prędkość, do tego jeszcze w wielu miejscach wystające tory tramwajowe – no muszę powiedzieć, że jazda była ciekawa ;) Na szczęście dosyć szybko dotarliśmy do hotelu i zostawiliśmy samochód na parkingu. Jak wspomniałam – hotel bardzo przyjemny, czysty, dobrze urządzony. Tutaj namiar.
Po szybkim odświeżeniu się ruszyliśmy w miasto! Hotel położony jest w fajnym miejscu, bo praktycznie tuż obok Lwowskiego Cyrku Narodowego i Katedry Św. Jura. Mieliśmy zatem bardzo blisko do samego centrum.
Pierwsze nasze kroki skierowaliśmy pod Operę Lwowską. Ogromnie żałuję, że tego dnia nie było żadnego wydarzenia w operze, bo bardzo chętnie byśmy się wybrali. Tym bardziej, że ceny biletów są śmiesznie niskie w porównaniu z tymi w Polsce na wydarzenia kulturalne. Następnym razem :) Ja bardzo lubię takie klasyczne budynki operowe – są dla mnie bardziej atrakcyjne niż te nowoczesne. Ten pochodzi z końca XIX wieku, więc tym bardziej wywołuje we mnie pozytywne emocje – czuć w nim przeszłość.
Ponieważ byliśmy już nieco głodni, ruszyliśmy Prospektem Wolności i dość na oślep poruszaliśmy się po uliczkach starego miasta. Widzieliśmy mnóstwo kościołów, ale praktycznie do żadnego nie wchodziliśmy. Priorytetem stało się znalezienie miejsca do zjedzenia ;) A nie było to takie łatwe. Wszędzie, dosłownie wszędzie były tłumy turystów i w wielu restauracjach nie było po prostu miejsc. Gdy w końcu udało nam się znaleźć miejsce, trochę odetchnęliśmy i skosztowaliśmy ukraińskiego jadła – pielmieni, barszczu ukraińskiego i placków ziemniaczanych.
W trakcie spacerów rzuciło mi się w oczy to, że na wielu budynkach jest mnóstwo polskich napisów. Zostały one tutaj z czasów, kiedy Lwów był miastem Polski – bo był, pamiętacie z historii? Dziwiliśmy się nawet, że do tej pory nie zostały zamalowane czy zagipsowane – trochę dziwne, a może to specjalnie tak? Wiedzą to chyba tylko właściciele tych kamienic.
Dotarliśmy również na rynek – zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz w trakcie naszego pobytu. Przypomina mi on nieco rynek poznański – ma bardzo podobny układ, a i kamienice są w podobnym stanie. Tyle że tutaj przez rynek przejeżdża tramwaj, a w polskich miastach raczej się je wyprowadza z centralnych części miasta.
Podrzucam Wam niżej kilka kadrów tak po prostu z ulic i uliczek, po których spacerowaliśmy w trakcie całego pobytu.
Na koniec tego dnia dotarliśmy do Wysokiego Zamku, a właściwie jego ruin. Wzniesiony został tutaj przez Kazimierza Wielkiego. Dzisiaj główną atrakcją jest Kopiec Unii Lubelskiej, z którego rozciąga się widok na miasto, nieco przysłonięty przez rosnące dookoła drzewa.
Bardzo ciekawe jest to, że praktycznie każda wcześniejsza polska nazwa ulicy, parku czy budynku została zmieniona na ukraińską – nawet park nie jest imienia Kościuszki, a Iwana Franko – słynnego działacza społecznego i politycznego, a także poety, pisarza i tłumacza. Jego pomnik stoi naprzeciwko Uniwersytetu Lwowskiego, założonego w 1661 roku przez króla polskiego Jana Kazimierza.
Dosłownie wieczór wcześniej sprawdzałam sobie jeszcze inne ciekawe miejsca, które można zobaczyć we Lwowie i trafiłam na wpis, w którym była mowa o starym Kasynie Szlacheckim. Okazało się, że jest ono bardzo blisko uniwersytetu, więc bardzo chętnie skierowaliśmy się w tamtym kierunku. Co więcej – nawet je zwiedziliśmy! Pan stróż pobrał od nas jakąś drobną opłatę i mogliśmy podziwiać wnętrze, które od razu przywodziły mi na myśl stare filmy. Będąc tam w środku niemalże „słyszało się” rozmowy, „czuło” dym papierosowy i „słyszało” dźwięk ruletki i tasowanych kart. Dla mnie prawdziwa perełka tego wyjazdu :) Dzisiaj to miejsce znane jest jako Dom Uczonych.
Lwów to również kościoły – jest ich tutaj cale mnóstwo i o ile w dniu przyjazdu nie weszliśmy praktycznie do żadnego, tak na drugi dzień od rana zdecydowanie nadrabialiśmy. Nie będę ich szczegółowo opisywać – wymienię tylko te, w których byłam.
Katedra św. Jura
Archikatedra Lwowska
Kościół Bożego Ciała – Dominikanie
Kościół Piotra i Pawła
Kościół św. Mikołaja
Kościół Bernardynów
Katedra armeńska
I na koniec miejsce, które zobaczyliśmy jako ostatnie – cmentarz Łyczakowski. Wiadomo, cmentarz nie jest atrakcją turystyczną samą w sobie, ale w tak ważne historycznie miejsce warto się wybrać. Przede wszystkim dlatego, że jest to miejsce pochówku wielu znanych osób, w tym Marii Konopnickiej i Gabrieli Zapolskiej, czy Władysława Bełzy. Spacerując alejkami co krok napotykaliśmy pomniki, które były prawdziwymi dziełami sztuki, a figury aniołów niemalże spoglądały na odwiedzających.
Do Łyczakowskiego przylega również cmentarz Orląt Lwowskich, czyli miejsce, w którym spoczywają młodzi obrońcy Polski w czasie wojny polsko-ukraińskiej i polsko-bolszewickiej w latach 1918-1920.
Czy da się zwiedzić Lwów w 24 godziny? Da się! Warto byłoby zostać na dłużej, żeby zaczerpnąć z niego jeszcze więcej, ale i w tak krótkim czasie można go chłonąć.