Wejście na El Teide, czyli rozprawa o pokonywaniu słabości

11 kwietnia
1 Comment

Pomysł wejścia na wulkan pojawił się tuż po tym jak mieliśmy kupione bilety. Ponieważ zarówno ja i M., jak i nasi znajomi, z którymi byliśmy na Teneryfie, lubimy chodzić po górach, temat został bardzo szybko pociągnięty. Koniecznie muszę Wam zatem opowiedzieć jak wyglądała cała organizacja tej wyprawy, bo dokładnie tak można to nazwać. W tytule posta napisałam, że było to pokonywanie swoich słabości – było i to porządne, ale o tym opowiem Wam za momencik. 

Kolejka na El Teide

Zacznijmy od tego, że na wulkan nie może wejść każdy. Osoby, które mają wysokie ciśnienie lub inne dolegliwości, nie powinny o tym raczej myśleć. Mówią o tym nawet tablice, które stoją przy szlaku. Oczywiście nie musicie na wulkan wychodzić na piechotę, tak jak my to zrobiliśmy. Najprostszym rozwiązaniem jest skorzystanie z kolejki. Teleferico del Teide znajduje się u stóp wulkanu i można przy niej spokojnie zaparkować. Ponieważ ja z kolejki nie skorzystałam i nie mogę Wam przekazać zbyt wielu szczegółów na jej temat, odsyłam do polskiej wersji strony internetowej: https://www.volcanoteide.com/pl/volcano_teide/kolejka_linowa_na_teide/kolejka_linowa_na_teide . Są tam cenne wskazówki dotyczące między innymi dojazdu czy ogólnie korzystania z kolejki. To, co wiem na pewno to to, że warto kupić bilety wcześniej. Uniknie się kolejki.

Musicie jednak wiedzieć ważną rzecz – kolejka nie zawsze działa. I nawet jeśli macie wykupiony bilet, a okaże się, że ze względu na pogodę wjazd nie jest możliwy, tak właśnie będzie – nie skorzystacie z niego. Kolejka otwarta jest od godziny 9:00 do 16:00, a cena przejazdu w obie strony wynosi 27 euro. Można wykupić również bilet na przejazd w jedną stronę. W każdym przypadku należy się wyposażyć w kilka rzeczy i kilku ważnych pamiętać – podkreślają to wszystkie przewodniki oraz informacje na oficjalnych stronach. A zatem:

należy założyć ciepłe ubranie i odpowiednie obuwie. Zaleca się, aby były to buty trekingowe. Słyszałam o przypadkach, że ludzie wjeżdżają tam w japonkach. Musicie pamiętać, że nawet jeśli na dole kolejki jest ciepło, to na górze już niekoniecznie tak będzie. Różnica temperatur może wynosić kilka/kilkanaście stopni.

– należy zabezpieczyć się przed nasłonecznieniem, czyli jednym słowem – mieć filtr. O tym nie pomyśleliśmy i było po nas widać, że słoneczko dogrzało.

– należy mieść okulary przeciwsłoneczne, ze względu na to, że promieniowanie UV jest tu znacznie wyższe niż na poziomie morza.

– bezwzględnie trzeba mieć ze sobą coś do picia.

To tyle jeśli chodzi o przestrogi – warto o nich pamiętać, bo to nie Gubałówka! El Teide leży na wysokości 3718 m n.p.m., a kolejka jest niewiele niżej, bo na 3540 m n.p.m.

Wejście na El Teide

Przejdźmy zatem do naszej wyprawy, czyli kulminacyjnego punktu wycieczki! Jest jeszcze jedna ważna sprawa organizacyjna, którą należy załatwić sobie przed wyjazdem, jeśli planujecie dotrzeć do samego końca i podziwiać świat ze szczytu wulkanu. Należy wystąpić o pozwolenie na wejście na szlak prowadzący od kolejki do szczytu wulkanu. Pozwolenie to jest darmowe i można je wyrobić przez internet. Co ważne, wydawane jest on imiennie, na określoną datę i godziny. Do tego, jest ograniczone ilościowo. Oznacza to jedno – im wcześniej, tym lepiej. My, zupełnie w ciemno, zarezerwowaliśmy sobie na wtorek, między godziną 11:00 a 13:00, bo właśnie w przedziałach dwugodzinnych są te pozwolenia wydawane. Do wydania pozwolenia konieczne jest wpisani swoich danych, czyli imienia i nazwiska oraz numeru dowodu osobistego lub paszportu. Można to zrobić na tej stronie internetowej.

Przypominam Wam, że my mieszkaliśmy w okolicy Las Galletas – mieliśmy zatem do szlaku, który M. nam wybrał ok. 1 godzinę 20 minut dojazdu. W związku z tym dzień zaczęliśmy dość wcześnie. Pobudka o 4:20, szybkie śniadanie, zabranie kilku warstw ubrań, kilku butelek wody, spakowanie tego wszystkiego do plecaków i mogliśmy ruszać w drogę. Poprzedniego dnia obczailiśmy już główną trasę, bo GPS często kierował na kręte drogi boczne i nie do końca mogliśmy mu ufać. A po co mielibyśmy się pchać o 5 nad ranem na jakieś straszne zakrętasy. Po nic by nam to było ;)

Gdy dotarliśmy na parking, z którego rozpoczynał się szlak numer 7, było totalnie ciemno. Tutaj muszę się przyznać, że ja naprawdę się bałam. Bardzo nie lubię ciemności, a tutaj mój strach potęgowało jeszcze to, że nad nami stał ten majestatyczny wulkan. Gdy wyszłam z samochodu, trzęsłam się jak galareta i to nie tylko z zimna, ale i właśnie ze strachu. Temperatura na zewnątrz wynosiła jakieś 2 stopnie Celsjusza, co i tak było więcej niż mówiły prognozy, wieszczące ujemne temperatury. Mój strach nieco zelżał, gdy M. założył czołówkę i droga w mgnieniu oka była rozświetlona. Poczułam choć odrobinę ulgi ;) Poza tym przed nami szły jeszcze dwie dziewczyny, których latarki również oświetlały nam drogę. Na szlak nr 7 ruszyliśmy o 5:45 – jest on przewidziany na 5,5-6 godziny. Na mapie zaznaczyłam go czerwoną kropką (przy trasie TF-21). 

teneryfa

Pierwszy etap zaczął się bardzo niewinnie – zwykła droga szutrowa co prawda wiła się i co rusz zakręcała, ale szło nam się nią dość szybko. Myślę, że głównie dlatego, iż nic nie widzieliśmy. Wokół na panowały ciemności i nie było mowy o podziwianiu czegokolwiek. Ok, w oddali widać było oświetlone nabrzeże, ale jakoś nie robiło ono wielkiego wrażenia. Inaczej było z niebem. Tylu gwiazd nie widziałam już bardzo dawno. To było coś niesamowitego. Nie mieliśmy jednak czasu, żeby się rozłożyć i je podziwiać. Policzyliśmy czas tak, żeby nie przepadło nam wejście, w godzinach na które mieliśmy zarezerwowane.

Tutaj od razu wspomnę, że na tym etapie nie będę Wam opowiadała o tym, co mijaliśmy, bo chciałabym, żebyście zobaczyli to też na zdjęciach. W ciemnościach rzecz jasna nie było widać nic, więc tę część szlaku mogliśmy podziwiać dopiero w drodze powrotnej. Pierwsza godzina minęła dosyć szybko i dotarliśmy do miejsca, który wyznaczał nam kolejny etap wspinaczki. Tak – to tutaj oficjalnie zaczęła się wspinaczka ;) Szutrówka, owszem była cały czas pod górę, ale już za moment przekonaliśmy się, że to był pikuś.

Kolejna część szlaku była bardzo kamienista, a kamyczki bardzo drobne, przez co często wyślizgiwały się spod nóg. Nie muszę chyba mówić, jak bardzo utrudniało to chodzenie. Tutaj też zaczęłam odczuwać pierwsze oznaki zmęczenia – niby dopiero początek, a ja już w niektórych miejscach byłam mocno zasapana, a do tego serpentyny nie chciały się kończyć. Aż strach było myśleć, co będzie dalej, skoro pierwsze niecałe 5 kilometrów przeszliśmy w godzinę, do końca zostało 4,7 kilometra, a szlak był przewidziany na ok. 5 godzin. Ale przecież nie po to szliśmy, żeby rezygnować! 

teneryfa

Jednym z naszych celów było zobaczenie wschodu słońca. Tuż przed godzina 8:00 dotarliśmy do fajnego miejsca na odpoczynek. Był to idealny moment na śniadanie i oczekiwanie na pojawienie się słoneczka. Parę minut po 8:00 zaszczyciło nas swoją obecnością i w błyskawicznym tempie pojawiło się na horyzoncie. Dosłownie w kilka minut było już całe widoczne, a po ciemnościach nie było śladu. W oddali mogliśmy zobaczyć, że na szlak weszli kolejni zapaleńcy i podążają naszymi śladami. Przed sobą nie widzieliśmy już naszych poprzedniczek – miały zdecydowanie lepszą formę i brnęły do przodu.

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

tenryfa

tenryfa

Od tego momentu wygląd naszego szlaku ponownie się zmienił – pojawiło się więcej niskich krzewów, a drobne kamyczki zamieniły się w jeszcze drobniejsze i tutaj droga była nieco lepsza, a za moment szlak znowu był zupełnie bez roślin. Nie oznacza to jednak, że skończyły się serpentyny czy było nam lżej. Tak dobrze nie było. Byliśmy coraz wyżej i powoli zaczynały to odczuwać nasze mięśnie. Do tego ilość tlenu w powietrzu wyraźnie zmalała i oddychanie stało się trudniejsze. Jeszcze nigdy tego nie doświadczyłam i nie wiedziałam co oznacza rzadkie powietrze aż do tego właśnie momentu. Praktycznie co 2-3 zakręty musiałam robić postój, bo czułam się tak, jakby w mojej głowie siedział jakiś mały elf i stukał sobie w czaszkę młoteczkiem. Uczucie to rekompensowały mi jedynie piękne widoki, które roztaczały się za naszymi plecami. Bo przed nami nie było praktycznie nic ciekawego – jeden, drugi, trzeci zakręt, a za nim kolejne, wzgórze za wzgórzem i ani śladu szczytu wulkanu! Gdy już się wydawało, że za tym wzgórzem coś zobaczymy, okazywało się, że jest tam kolejne i tak prawie do samego końca.

tenryfa

tenryfa

tenryfa

Po 3 godzinach dotarliśmy do schroniska Altavista, na wysokości 3270 m n.p.m. NIE BYŁO ŻURKU! Tak, to schronisko jest zupełnie inne niż te, które znamy w Polsce. Jest otwarte od 17:00 do 8:00 rano, opuścić je należy przed 7:30, a kuchnia i toalety są czynne od 17:00 do 22:00. Do tego pobyt jest ograniczony tylko do jednej nocy – restrykcje jak cholera, ale w sumie mają to dzięki temu mają spokój ;) Zasiedliśmy zatem na ławeczce i okazało się, że tuż obok nas odpoczywają Polacy. Chłopaka męczyła choroba wysokościowa – miał mdłości i  bolała go bardzo głowa. My na taką okoliczność byliśmy przygotowani i poratowaliśmy go tabletką przeciwbólową. Mówił, że pierwszy raz miał takie objawy, choć wchodził i na wyższe góry. Oni zdobywali Teide nocą – wyszli na ten sam szlak o 1 w nocy. Plusem tego było to, że nie potrzebowali zezwolenia na wejście na szczyt – do godziny 9:00 nie jest ono wymagane.

tenryfa

teneryfa

Po odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę, bo zostało nam jeszcze ok. 2 godzin wędrówki. I tym razem krajobraz się zmienił. Drobne kamyczki i uboga roślinność zmieniły się kamienie wulkaniczne, które swoim wyglądem przypominały nieco pumeks do stóp – tyle, że były czarne. Tego fragmentu szlaku nie pamiętam zbyt dobrze, bo moje zmęczenie potęgowało się z każdą minutą i z każdym krokiem. Oddech był płytki, a częste przystanki koniecznością. Nie żebym Wam straszyła ;) Dla mnie było to ogromne wyzwanie, tym bardziej, że pierwszy raz na takich wysokościach. Żeby dodać sobie otuchy od czasu do czasu odwracałam się i podziwiałam to, co za nami – między innymi widać było stąd Gomerę.

tenryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

Aż w końcu pojawił się ON! El Teide we własnej osobie górujący nad wyspą. I w tym momencie poczułam się nieco lepiej. Wiedziałam co prawda, że jeszcze w cholerę drogi na szczyt, ale widząc go, naprawdę czułam się lepiej. Pod koniec tego etapu zaczęło się zagęszczać na szlaku, bo i tutaj mają możliwość dotrzeć turyści korzystający z kolejki. Do wyboru mają dwa punkty obserwacyjne – Pico Viejo i La Fortaleza. Oba nie są bardzo czasochłonne, ale przydadzą się wygodne buty.

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

Pod stację kolejki dotarliśmy przed 11:00, czyli dokładnie tak jak zakładał czas na szlaku. Nie musieliśmy się zatem spieszyć, bo przecież na wejście na szczyt mieliśmy dwugodzinny przedział czasu. Oddaliśmy się zatem odpoczynkowi, zjedliśmy coś i uzupełniliśmy płyny. W tym czasie obok nas przewijały się niemałe ilość ludzi. Przybywało ich kolejką naprawdę sporo, ale jakoś nie mogłam patrzeć na ich trampeczki, eleganckie ubranka i perfekcyjne fryzury :D Ja miałam na sobie czapkę, szalik, rękawiczki, styrane buty i ukurzone getry. Z drugiej strony, mając świadomość czego właśnie dokonujemy, czułam się wspaniale.

teneryfa

teneryfa

Odpoczywaliśmy około godziny i choć trochę naładowani nową energią ruszyliśmy na ostatni etap naszej wędrówki. Przed wejściem na szlak nasze pozwolenie i dowody tożsamości zostały sprawdzone, zapytano nas również czy mamy wodę. Pan poinformował nas, że nie wolno schodzić ze szlaku i że wejście i zejście zajmie ok. 40 minut. Przeszliśmy przez furtkę i ruszyliśmy ku Papie El Teide. Czy ten fragment drogi był ciężki? Był, ale to była już końcówka i jakoś tak bardzo nie odczuwałam tego wszechogarniającego zmęczenia. Widziałam tylko szczyt i wiedziałam, że za moment, pierwszy raz w życiu zdobędę tak wysoka górę. Ta myśl naprawdę dodawała skrzydeł :) Świetnie się trafiło, że w tym czasie nie wchodził nikt na górę tylko my. Po drodze minęliśmy tylko grupkę Niemców, którzy już schodzili. 

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

Im bliżej szczytu, tym bardziej okazywało się, że jesteśmy na wulkanie. Spomiędzy skał buchała gorąca para, a co chwilę do moich nozdrzy wpadał niezbyt przyjemny zapach siarki. No i cóż…dotarliśmy, zdobyliśmy El Teide! Oprócz naszej czwórki na szczycie była jeszcze tylko trójka Francuzów (jeden z nich był w Warszawie i Krakowie), z którymi miło pogawędziliśmy, a na koniec zostaliśmy sami. Widoki, które tam były są praktycznie nie do opisania – jedynie zdjęcia pokażą Wam choć trochę jak tam jest. Od Francuzów dowiedzieliśmy się, że mamy mega farta – tego dnia przejrzystość powietrza była tak duża, że widzieliśmy nawet Fuertaventurę, co w inne dni jest praktycznie niemożliwe. Wokół nas były zatem La Gomera, El Hierro, La Palma, Gran Canaria i Fuertaventura.

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

Nie pamiętam dokładnie ile czasu spędziliśmy na szczycie, ale trochę go upłynęło. Ponieważ byliśmy praktycznie sami, nie spieszyło nam się. Kolejne wejścia były dopiero od 13:00, więc spokojnie mogliśmy się napawać cudownymi widokami. Czułam się trochę jak w samolocie, tyle że tutaj nie zmieniałam szybko położenia. Ale wiecie co jest teraz najgorsze  z perspektywy czasu? Że w Polsce nie mamy szans na pobicie naszego rekordu wysokości! ;) Będziemy musieli zadowolić się niższymi górkami. 

No ale cóż, czas powoli mijał, a opary siarki stawały się coraz bardziej nieznośne, więc ruszyliśmy w drogę powrotną. Nie będę jej opowiadać ze szczegółami, bo większość znajduje się w poprzedniej części postu. Jedynie końcówkę trasy, czyli tę, której nie widzieliśmy do wschodu słońca, przybliżę Wam nieco bardziej. Tymczasem kilka zdjęć z drogi powrotnej, która wydawała nam się niemalże całkiem inna niż jak wchodziliśmy. To chyba światło i zmęczenie tak na nas działały, bo serio – mówiliśmy co chwilę „czy my naprawdę tędy szliśmy?”.

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

Gdy wróciliśmy już na ostatni etap szlaku, czyli szutrówkę, naszym oczom ukazywały się wspaniałe widoki. Na mnie największe wrażenie zrobił widok na zbocze wulkanu, na którym widać było potężny jęzor zaschniętej lawy. Wyglądało to niesamowicie! Wydawało się jakby miało to miejsce całkiem niedawno albo nawet tuż przed chwilą. Przy końcu naszej trasy minęliśmy jeszcze jeden punkt obserwacyjny, z którego można było zobaczyć tzw. Huevos de Teide, czyli jaja Teide. Jest to nic innego jak ogromne głazy z lawy, które odrywały się od głównego jęzora w trakcie erupcji. Aż niemożliwe, że takie ogromne twory już tak spokojnie sobie tutaj tylko leżą. Ostatni etap szlaku nieco nam się już dłużył, a każdy zakręt wydawał się tym ostatnim. Ostatecznie, po 11 godzinach od momentu wyjścia, dotarliśmy na parking i odsapnęliśmy, odwracając się za siebie i patrząc na El Teide, na którym przecież nie tak dawno byliśmy.

     teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

  teneryfa

teneryfa

teneryfa

teneryfa

Czy polecam wejście na wulkan? Z perspektywy czasu i gromu zmęczenia, które nam towarzyszyło, wybrałabym chyba jednak kolejkę ;) Owszem, satysfakcja i doświadczenie nie do opisania! A może jest wśród was ktoś, kto również tam był? Jestem bardzo ciekawa Waszych odczuć. 

(Visited 2 025 times, 1 visits today)